Serbia… fajowo ale…
No dobra – pora uzupełnić zaległe wakacyjne wpisy…
Otóż w lipcu udało mi się dokonać śmiałego skoku na południe. Śmiały to takie dumne słowo ale po prostu władowaliśmy się z trójką znajomych w samolot i wio. Słowem wstępu powiem tak: zadowolony jestem z wyjazdu na pełne 150% no ale to ale być musi 🙂
Jadąc od początku… przelot, dojazd itd. same nudy. Zamelinowaliśmy się w Belgradzie może 50m od ulicy Skadarskiej. Uliczka ta do dla mnie ewenement po całości. Tona ludzi, kupa żarcia, piwo i wino leje się potokiem… a do kompletu w każdej knajpie gra się i śpiewa aż miło.
Kolejny etap to żarcie… uwierzcie Serbowie są rozkosznie wręcz zryci na punkcie mięsa. Mega wypas, mega jakość i ogólnie – tam nikt nie wydurnia się np. w jakąś sałatę do mięsa. Takie Pleskavice jak tam jadłem to nigdzie (poza stekami w Argentynie) nie jadłem takiego kawała mięcha i tak zajebiście przyrządzonego.
Wracając do treści bloga:
- Piwo w Serbii… no i tu zaczynają się zgrzyty. Po sklepach i knajpach zasadniczo widać tylko dwa: Jelenia i Lwa. Czasem przewija się coś jeszcze ale to naprawdę, rzadko do spotkania i poza eurolagerem nic nie udało nam się dopaść.
- Wina – tu już mamy zdecydowanie lepiej. Na półkach sporo lokalnych produktów. W każdej knajpie, na pytanie czy mają lokalne wino, natychmiast coś się znajdzie. Często w butelce typu pet ale jak dla mnie pełna jazda. Widać, że ten region zdecydowanie zajmuje się winogronami a nie piwem 🙂
- Rakija – no cóż… trzeba przyznać, że berbeluchę wyniesiono tu do rangi napoju bogów. Co prawda ja gorzały nie tykam z samego założenia ale trudno było nie przywieźć tego i owego. Jak dla mnie odlot.
Więc wracając do podsumowania: warto tam jechać.