niewypały… jednak w to uwierzę…
W poprzednim poście pisałem o miodzie „bez-leśnym”, który nie wyszedł… „bo nie”. Wysunąłem tezę żeby bardzo mocno przyglądać się co ląduje w miodzie i jeśli nie smakuje „na sucho” – to mocno się zastanawiać czy tego użyć. Jednak pisałem tego posta w przerwie czyszczenia mieszkania z majowo-czerwcowej fantazji miodowej. Do butelek poszły miody: z dereniem, z owocem bzu, z czarną porzeczką, z kwiatem bzu. Miody z głogiem i akacją już dawno siedzą w piwnicy 🙂
Po zakończeniu pisania przewietrzyłem też zapas miodnych i winnych bubli, który stoi sobie w plastikowych baniaczkach… tj. w poprzednim roku robiłem miodek czwórniaczek… hmm chmielony i z jałowcem. Był to pomysł w sumie z d… wzięty ale czemu nie – w końcu 10l miodu czwórniaka to tylko trochę ponad 2l samego surowca. Uważam, że warto. No ale do rzeczy… miód owy był używany do grzańców w czasie grilli zimowych i był taki sobie: gorzki i jakiś taki niesmaczny. W bańce zostało jakieś 2l i tak sobie stały i stały. Teraz okazało się, że miodek nabrał miłych walorów smakowych. Goryczka chmielu i jałowca jest dalej ale jakoś tak się przegryzła i nie razi jak wcześniej.
Chciałbym tu więc odszczekać moje zwątpienie, że miód czy wino, które wychodzi niesmaczne zaraz po zakończeniu produkcji, po roku czy dwóch raptem okazuje się w porządku. Owe „nabieranie smaku z czasem” czy „poprawianie się z czasem” zdarza się i owy chmielony miód jałowcowy jest tutaj zdecydowanie zacnym przykładem. I to pomimo przechowywania go plastikowym baniaczku wypełnionym w 30%… hmmm choć tak w sumie to się zastanawiam czy właśnie owe powietrze w tym baniaczku nie spowodowało, że goryczki po prostu się ulotniły z miodu.
P.S. No ale wino z jabłka nigdy się nie poprawi… jest tragiczne dokładnie tak jak było wcześniej 🙂