grudzień 28

Trwałość piw domowych

Dziś wydłubałem z otchłani piwniczki piwo które warzyłem w maju 2008 czyli na dzień dzisiejszy ma około 1,5 roku. Piwo było robione na ekstraktach John Bull Wheat i naszym rodzimym WES Pszenicznym.

Po zlaniu w kufel piwo pieni się bardzo mocno, piana silna i trzyma się długo. Po jej opadnięciu cały czas w kuflu aż buzuje się. Piwo ma kolor brązowy i co ciekawe po tak długim leżakowaniu było właściwie klarowne ale pszenicznym zwyczajem zabełtane osady zlałem do kufla. Jakbym mocno się uparł to pewnie udałoby się zlać zupełnie klarowne piwo. Zapach: czuć drożdże. Pierwszy łyk … gazu do obucha ale bąbelki nie drapią, są takie „miękkie”. Sam smak jest radykalnie różny od piw sklepowych i to nawet tych nieprzemysłowych. Mocno czuć drożdże, które dłuuugo leżały w butelce. Nie czuć goryczki (w sumie to pszenica). Wchłania się miło ale co moment odbija mi się tym gazem 🙂

Ogólnie: piwo nie zmieniło smaku od uwarzenia (tj. pierwszy raz piłem je 3 miesiące po uwarzeniu). Nie jest to produkt, którym mógłbym się popisywać ale jest smaczne. W książkach czy na stronach o piwach domowych piszą, że taki produkt może leżakować nawet 3 lata. Tu mam produkt półtoraroczny i jak wyżej opisałem trzyma się bardzo dobrze.

Ostatnio często wraca wśród znajomych temat trwałości piwa. Ogólnie wygląda to tak że piwa z małych browarów mają krótsze terminy niż piwa przemysłowe. W sumie pod tym względem to wcale nie dziwię się, że knajpy jakoś tak niechętnie chcą brać takie BK czy Ciechana. Plebs wypije wszystko a jeśli można kupić dużo na raz, dostać dobry termin płatności i dobrą cenę … a potem trzymać to miesiącami – to czemu nie. Taki pomysł: gdyby lokalne browary były w stanie zapewnić serwis tak, żeby piwo w knajpie zawsze było świeże i restaurator nie musiał trzymać większej ilości na półce (terminujące się co chwilę) może byłby to sposób na wypłynięcie na tym rynku. Chodzi mi tu o dostawy np. 6 dni w tygodniu czy choćby telemarketer dzwoniący i dopytujący się czy czegoś nie brak „bo właśnie jedziemy na starówkę” mimo że to nie do końca musi być prawda ale klient czuje że się dba o niego. Czy np. model biznesowy niektórych hurtowni spożywczych gdzie kolo pakuje co się da na auto i jedzie po sklepach sprzedając to co ma na pace rozliczając sklep z naręcznego terminala. Taka forma jednocześnie opiekuna klienta i dostawcy… wiem – to tylko pomysł ale ponoć sprawdza się on w np. mrożonkach (przynajmniej w Olsztynie). Pozostaje zawsze konkurowanie ceną, gdzie korporacja zawsze wygra (i lojalki) ale moim zdaniem zapewnienie dobrego serwisu i dowozu „na cito bo się kończy” czy po prostu częste wizyty i uzupełnianie stanu mogłoby przeważyć szalę na rzecz lokalnych produktów. Wiem – realia „lojalek” z korporacjami są inne i jakoś brak odważnych żeby ten ogródek to sobie postawić własny a nie za pieniądze korporacji i drobny podpis pod akapitem „piwo tylko z …”. Nie wiem czemu ale zawsze mi się to kojarzy ze sprzedajną dziwką.